niedziela, 15 lutego 2015

SO, 1

 Falco zasunął swoją torbę podróżną i podał ją stojącemu obok mężczyźnie, który miał ją umieścić w samolocie. Młodzieniec zabrał jeszcze telefon ze stołu i wyszedł z komnaty, zatrzaskując za sobą wrota. Ojciec i siostra czekali już w pokaźnym przedsionku zamku. Po chwili dołączyła do nich matka, ale tylko po to, by się pożegnać.
Dwa kilometry od zamku znajdowało się niewielkie lotnisko, na które składały się wyłącznie niewielki hangar, wieża kontrolna i jeden pas. Tyle wystarczyło. Inaya zajęła miejsce przy oknie jednego z dwóch samolotów. "Libretta" miała czynnie służyć królewskiej rodzinie, w rzeczywistości nie używano jej prawie nigdy, a wypożyczano bogatszym mieszkańcom, gdy ci musieli wyjechać w interesach. Jednak nawet te przypadki miały miejsce naprawdę rzadko. Luksusowy samolot niemal pokrył się kurzem.
Dziewczyna wyjęła z torby książkę, a król i następca tronu zajęli się rozmową na kanapie. Najświeższych plotek nigdy dosyć. Celem podróży był Nowy York, a droga zajęła kilka długich godzin. Kiedy "Libretta" wysunęła koła i wylądowała, by jeszcze przez kilkaset metrów sunąć po pasie, Król pocieszająco uśmiechnął się do córki.
- Wiem, że nie chciałaś tu być, Ina. Musisz jednak dostrzec plusy, zwiedzisz coś, poza Halimą. Poznasz ludzi, ich kulturę...
Zerknęła na niego z obojętnym wyrazem twarzy, a potem wbiła wzrok w widok za oknem. Nie podobał się jej. Pogoda miała w tym spory udział, tak jak na wyspie było gorąco, tak na wybrzeżu Ameryki padał deszcz, a temperatura zmuszała do założenia cieplejszej kurtki.
Pilot zatrzymał maszynę i otworzył śluzę, a potem przeszedł do swoich pasażerów i skłonił się przed władcą. Ten z uśmiechem poklepał go po ramieniu.
- Dobrze się spisałeś, Samuelu - powiedział, a potem udał się w kierunku wrót.
Pracownicy lotniska przystawili już schody, a państwowi dostojnicy czekali pod parasolami kilkanaście metrów dalej. Czarne samochody z przyciemnionymi szybami zaparkowano tuż obok, miały przewieźć wszystkich do hotelu. Po szybkim powitaniu kierowcy odpalili silniki. Falco rozejrzał się po wnętrzu limuzyny i cmoknął z podziwem. Jego ojciec tylko pobłażliwie pokiwał głową. Auto wjechało do podziemnego parkingu, goście wjechali na górę windą, a potem obsługa wskazała im odpowiednie pokoje. Wieczorem miała się odbyć kolacja.
***
Władca Isla Halimy założył swój najlepszy garnitur i spojrzał w lustro, gładząc się po jasnej brodzie. Wtedy zapukano do drzwi - znak, że pora ruszać. Przewiesił swój beżowy płaszcz przez ramie, a potem wyszedł z apartamentu, zamykając za sobą drzwi. Na korytarzu stała młoda kobieta o brązowych włosach, luźno spływających na ramiona. Miała na sobie ciemne ubranie oraz czarne okulary, przez które nie można było poznać koloru oczu.
- Tędy proszę - powiedziała, ręką wskazując drogę. - Prezydent jest w drodze.
Władca skinął głową. Nie czuł się tam dobrze, nie widział swojej rodziny i nie miał pojęcia, w jakiej atmosferze przebiegać będzie spotkanie.
- Nie wiem skąd przybywacie - dodała, kiedy wsiedli do windy. - Nikt nie chce nic mówić.
- To objęte jest tajemnicą.
- Ktoś na pewno się wygada. Pilot, dzieciak... Ktoś sprawdzi wasz kurs, albo coś...
- Przepraszam, czy wypytywanie o to należy do pani obowiązków? - zirytował się.
- Przepraszam, nie powinnam. Mam być blisko w razie problemów, a szybko się nudzę.
Pokręcił głową, ubolewając nad zachowaniem ochroniarki. Na dole spotkał się z Falco i Inayą. Nie wyglądali na zadowolonych, ale starali się tego nie okazywać.
- Wszystko w porządku? - zapytał. Syn przytaknął, a córka udała, że nie słyszała. W duchu pogratulował sobie pomysłu, jakim było zabranie ich tam.
Ta sama limuzyna zabrała ich do restauracji, przed którą ustawiono całe zastępy ochroniarzy. W środku wcale nie było ich mniej. Oczekiwano na przyjazd prezydenta, a jego ochrona była najważniejszą kwestią tamtego wieczoru. Pojawił się niemal w tym samym czasie, co król Halimy. Kiedy tylko się spotkali, uścisnęli sobie dłonie, a fotoreporterzy przystąpili do tego, co robili najlepiej. Flesze aparatów oślepiały wszystkich w promieniu kilku metrów. Otworzono drzwi do "Gallagher's", która została zarezerwowana już miesiąc wcześniej. Przywódcy dwóch państw usiedli przy okrągłym stole wraz ze swoimi rodzinami. Prezydent Oscar Collnins ożenił się z uroczą kobietą, której na imię było Dianne. Wprawdzie byli już małżeństwem od ponad dwóch dekad, jednak wciąż kochali się, jakby pierwsza rocznicą była przed nimi. Mieli dziesięcioletniego syna - Kenta. Chłopiec bawił się widelcem, podczas gdy inni zapoznawali się z menu. Szybko poinformowali rudowłosą kelnerkę o swoich wyborach, a przywódcy dwóch krajów popatrzyli na siebie z wyćwiczonymi uśmiechami.
Doceniamy to, że zechciał pan do nas przybyć – zaczął prezydent Collins. - O interesach porozmawiamy jutro, jeśli można. Dzisiejszy wieczór chciałbym poświęcić jedynie poznaniu się i nawiązaniu przyjaźni.
Kiedy podano wino, czy wodę – w przypadku Kenta, wzniósł kieliszek i z uśmiechem dodał:

Za współpracę!

- Za współpracę – zgodził się król Leonard, a wszyscy obecni przy stole grzecznościowo powtórzyli słowa przyciszonym tonem i upili po łyku trunku.
Rozmowa między ojcem i jego nowymi znajomymi nie zajmowała Inayi na tyle, by włączyła się do dyskusji. Rozgrzebywała na swoim talerzu coś, czego nazwy nie potrafiła wymówić. Nie smakowało jej, więc podzieliła danie tak, by wyglądało na chociaż zaczęte. Falco ze smakiem pałaszował kawałek wołowiny, otoczonej finezyjnie wyciętymi kawałkami warzyw. Jasnowłosy Kent doskonale bawił się, rozczłonkowywaniem kwiatów, które obsługa lokalu ułożyła w wazonie na środku stołu pokrytego obrusem w kolorze écru. Dziewczyna zajęła się dyskretną obserwacją obsługi. Jej uwagę zwróciła kobieta, której powierzono ochronę króla. Stała pod ścianą kilkanaście metrów dalej. Nie zdejmowała okularów. Ina pomyślała, że normalnych okolicznościach uznała by ją za niewidmową. Poczuła się trochę dotknięta tym, że prezydenta pilnuje cały pluton rosłych facetów wciśniętych w idealnie skrojone garnitury, a jej ojcu trafiła się ślepa, niewysoka kobiecina.
Zamyślona nawet nie zauważyła, że wszyscy oddali już talerze i wzdrygnęła się, gdy poczuła, że kelnerka podnosi lezące przed nią naczynie. Uśmiechnęła się przepraszająco i wbiła wzrok w kwiaty, z których zostały właściwie same łodygi.
Falco włączył się do rozmowy. Chciał się dowiedzieć jak najwięcej, a samo słuchanie tego, co do powiedzenia ma prezydent Collins nie wystarczało. Zaczął zadawać pytania, na które spieszono z odpowiedzią. Żadna okazja na pochwalenie się dorobkiem kulturowym Stanów Zjednoczonych nie mogła zostać pominięta. Inaya zerknęła na ochroniarkę. Stała w tej samej pozycji, więc dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie zasnęła. Ale nie... Zaczepiła kelnerkę i powiedziała coś, na co rudowłosa grzecznie skinęła głową i udała się w kierunku kuchni. Kobieta przeszła przez salę, by zająć miejsce przy odosobnionym stoliku. Miała stamtąd dobry widok na króla i jego rodzinę, więc kiedy przyniesiono jej spaghetti była pewna, że nie przeoczy żadnego alarmującego o niebezpieczeństwie szczegółu. Niedługo potem zawołała do siebie trzech agentów, którzy, jak wydawało się Inie, spoglądali na nią z lekkim strachem. Kazała im coś zrobić. Nie tracąc ani sekundy rozeszli się marszem. Jeden z nich powrócił podejrzanie szybko, był poważniejszy niż wcześniej i gdy tylko podszedł do szatynki, powiedział jej coś bardzo szybko i chaotycznie. Wstając z krzesła rozejrzała się po lokalu, a potem odpowiedziała agentowi. Gdy ten zajął się powierzonym zadaniem, ruszyła w kierunku prezydenta.
Kod OT23 – szepnęła nieco obojętnym tonem.
Falco wymienił spojrzenia z siostrą, a król zapytał:
Czy coś się dzieje?
- Papier w toalecie się skończył – odparła tą samą barwą głosu, wyprzedzając Oscara Collinsa. - Moi ludzie już się tym zajmują. W razie problemów jestem w pobliżu. Zna pan procedury, panie prezydencie?
- Tak, dziękuję. - Skinął głową, a ona odeszła, kontrolując jeszcze spojrzeniem najbliższe otoczenie.
- Panie Collins? - Król trochę się zaniepokoił.
- Proszę się nie martwić, to nic ważnego. Jednak prosiłem, aby informowano mnie o każdym problemie, więc...
Nie dane mu było dokończyć zdania. Dźwięk jaki wydawały niewielkie samoloty militarne pojawiły się nagle. Zanim ktokolwiek zdążyć chociażby wstać z miejsca – one znajdowały się już nad budynkiem. Padły pierwsze strzały, które z łatwością przebiły oszklony sufit, a setki tysięcy powstałych w ten sposób kryształów, wysypały się do wnętrza budynku. W powietrzu rozniósł się ostry zapach, myśliwce zrzuciły dymiące pojemniki. Dało się słyszeć pojedyncze, stłumione krzyki. Kolejna seria pocisków została wystrzelona, a dziesiątki kul niewielkiego kalibru puściły się w wyścig do przywódców krajów, którzy nie zdążyli jeszcze umknąć. To trwało chwilę. Zaledwie dwie, może trzy sekundy. Zginęliby, jednak tak się nie stało. Falco wyciągnął dłonie w górę i ściągnął brwi, koncentrując się na gradzie metalowych kawałków. Zatrzymał je w locie. To samo robił z tymi, które dopiero wydostawały się z luf zainstalowanych w myśliwcach. Wszystkie zawisały w powietrzu...
Jesteś mutantem... - z przestrachem wyszeptała Pierwsza Dama, tuląc swojego syna pod stołem, gdzie ukryła się przed niebezpieczeństwem.
Jej mąż siedział obok, błądził wzrokiem między nim, a pociskami, nieruchomo zamieszonymi kilka metrów nad ich głowami. W końcu złapał oddech. W rzeczywistości otrząsnął się niemal natychmiast. Heilari popatrzyła na niego kiwając głową.
Bezzałogowe. Młody trzymaj je, idę na dach! - krzyknęła.
Falco zerknął na nią kątem oka, nie wyglądała na zaskoczoną. Samoloty nie czekały. Zostały odwołane, gdy ich koordynatorzy zdali sobie sprawę, że możliwość strzelania została zablokowana.
Wciąż jednak pozostawał problem drażniącego dymu, który leniwie roznosił się po pomieszczeniu, coraz bardziej gęstniejąc. Agenci wyprowadzili już prezydenta i całą resztę, kiedy Falco poczuł, że odpływa. Zdążył jedynie bezpiecznie ułożyć kule na ziemi, a sam osunął się na posadzkę sekundę później. Ostatnim dźwiękiem jaki słyszał, był awanturujący się król, któremu zabarykadowano drogę do jedynego syna.

PC, r.1

 Zielonowłosa rusałka przysiadła na niewysokim pieńku i ukryła twarz w dłoniach. Czekanie potwornie ją nudziło, ale nie miała wyjścia. Chciał się z nią zobaczyć sam Leśny Dziad, a taki zaszczyt spotykał niewiele magicznych istot.
Majowe słońce wysyłało w jej kierunku ciepłe promienie. Niektóre z nich gubiły się w liściach wysokich drzew otaczających polanę. Wtem usłyszała za sobą szelest i natychmiast wstała, odwracając się na pięcie.
- Ragno – przemówił Lesza. - Witaj.
Leśny Dziad nie należał do konkretnego gatunku. Przypominał wszystko, co kojarzyło się z lasami, łąkami i bagnami. Wyglądał jednocześnie jak człowiek, drzewo i niedźwiedź. Jego oblicze przerażało, ale każdy, kto znał go choć trochę bliżej wiedział, że ten dwumetrowy osobnik obdarzony jest dobrym sercem i łagodnym usposobieniem. Przez wielowiekową służbę matce naturze zyskał sobie szacunek wszelkich nadnaturalnych istot.
Rusałka niezdarnie dygnęła, patrząc na przybyłego wielkimi oczami.
- Nie masz pojęcia jakie dostaniesz zadanie, prawda? - upewnił się, podchodząc bliżej.
Powoli powłóczył silnymi, masywnymi nogami porośniętymi mchem i trawą. Właściwie całe jego ciało było pokryte roślinnością. Dało się także zauważyć maleńkie robaczki, z którymi Lesza żył w całkowitej symbiozie.
- Nie.
- Dobrze. Zatem musisz wiedzieć, że na razie nikt nie może dowiedzieć się o tym, co zamierzam Ci powiedzieć, zgoda?
- Oczywiście! - wykrzyknęła z zachwytem.
Leśny Dziad, opiekun żywych stworzeń i sprawiedliwy władca lasu, miał zamiar wyjawić tajemnicę właśnie jej! Zwykłej, prawie nic nie znaczącej rusałce! Ragna uśmiechnęła się przepraszająco za ten wybuch emocji i splotła ręce za plecami.
- Zostaniesz opiekunką wiedźmy – powiedział po kilkusekundowej zwłoce, a zaraz potem zabrał się do dalszego wyjaśniania sprawy. - Ona nie zdaje sobie sprawy z tego, kim jest. Musisz być ostrożna. Ragno?
Jego rozmówczyni wydawała się przebywać w innym świecie. Nagle potrząsnęła głową i głośno złapała powietrze w płuca. Nie spodziewała się tego. Nie mogłaby sobie nawet wyśnić podobnej sytuacji. Głównie dlatego, że rusałki nie miewają snów...
- J-ja...? Opiekunką...? To najszczęśliwszy dzień w moim życiu! - zawołała, a zaraz potem zakryła usta dłońmi, jednocześnie walcząc z pokusą, by rzucić się Leszy na szyję. On jedynie się uśmiechnął i niedbale machnął ręką, chcąc ją uspokoić.
- To odpowiedzialna praca.
- Poradzę sobie!
- Nie wątpię, Ragno. Postaraj się nawiązać z nią dobry kontakt już od początku.
- To moja specjalność. - Zasalutowała z promiennym uśmiechem.
- Obyś miała rację. Mam do ciebie jeszcze jedno pytanie. Czy znasz Teresę? Wiesz kim jest?
- Wiem, wiem.... eee... to także wiedźma...?
- Nie – westchnął. - Teresa jest jedynie wróżką. To znacząca różnica.
- Każda wiedźma jest wróżką, ale nie każda wróżka jest wiedźmą – wyrecytowała zadowolona z siebie Ragna. - Czy ona powie mi gdzie znaleźć moją nową podopieczną?
- Tak, jeszcze dziś wieczorem wskaże ci jej dom. Masz czekać na nią o zmierzchu tam, gdzie ludzie zbudowali namioty.
Przez chwilą zastanowiła się nad jego słowami, a potem skinęła głową.
- To ważne, by ta młoda czarownica była po naszej stronie – powiedział jeszcze Lesza i ślamazarnie zawrócił.
- Dlaczego ja? - zapytała na odchodne Ragna.
- Jesteś najmłodszą rusałką w okolicy, dogadasz się z nią. Masz... ile lat? Trzysta, czterysta?
- Zmarłam trzysta czterdzieści osiem lat temu – odparła z wyczuwalną nutą smutku.

Humanoid nie zwrócił na to uwagi i uwał się w swoje ulubione rewiry. Mógł godzinami przemierzać las, czerpiąc z tego nieopisaną radość.