Falco
zasunął swoją torbę podróżną i podał ją stojącemu
obok mężczyźnie, który miał ją umieścić w samolocie.
Młodzieniec zabrał jeszcze telefon ze stołu i wyszedł z komnaty,
zatrzaskując za sobą wrota. Ojciec i siostra czekali już w
pokaźnym przedsionku zamku. Po chwili dołączyła do nich matka,
ale tylko po to, by się pożegnać.
Dwa
kilometry od zamku znajdowało się niewielkie lotnisko, na które
składały się wyłącznie niewielki hangar, wieża kontrolna i
jeden pas. Tyle wystarczyło. Inaya zajęła miejsce przy oknie
jednego z dwóch samolotów. "Libretta" miała
czynnie służyć królewskiej rodzinie, w rzeczywistości nie
używano jej prawie nigdy, a wypożyczano bogatszym mieszkańcom, gdy
ci musieli wyjechać w interesach. Jednak nawet te przypadki miały
miejsce naprawdę rzadko. Luksusowy samolot niemal pokrył się
kurzem.
Dziewczyna
wyjęła z torby książkę, a król i następca tronu zajęli
się rozmową na kanapie. Najświeższych plotek nigdy dosyć. Celem
podróży był Nowy York, a droga zajęła kilka długich
godzin. Kiedy "Libretta" wysunęła koła i wylądowała,
by jeszcze przez kilkaset metrów sunąć po pasie, Król
pocieszająco uśmiechnął się do córki.
-
Wiem, że nie chciałaś tu być, Ina. Musisz jednak dostrzec plusy,
zwiedzisz coś, poza Halimą. Poznasz ludzi, ich kulturę...
Zerknęła
na niego z obojętnym wyrazem twarzy, a potem wbiła wzrok w widok za
oknem. Nie podobał się jej. Pogoda miała w tym spory udział, tak
jak na wyspie było gorąco, tak na wybrzeżu Ameryki padał deszcz,
a temperatura zmuszała do założenia cieplejszej kurtki.
Pilot
zatrzymał maszynę i otworzył śluzę, a potem przeszedł do swoich
pasażerów i skłonił się przed władcą. Ten z uśmiechem
poklepał go po ramieniu.
-
Dobrze się spisałeś, Samuelu - powiedział, a potem udał się w
kierunku wrót.
Pracownicy
lotniska przystawili już schody, a państwowi dostojnicy czekali pod
parasolami kilkanaście metrów dalej. Czarne samochody z
przyciemnionymi szybami zaparkowano tuż obok, miały przewieźć
wszystkich do hotelu. Po szybkim powitaniu kierowcy odpalili silniki.
Falco rozejrzał się po wnętrzu limuzyny i cmoknął z podziwem.
Jego ojciec tylko pobłażliwie pokiwał głową. Auto wjechało do
podziemnego parkingu, goście wjechali na górę windą, a
potem obsługa wskazała im odpowiednie pokoje. Wieczorem miała się
odbyć kolacja.
***
Władca
Isla Halimy założył swój najlepszy garnitur i spojrzał w
lustro, gładząc się po jasnej brodzie. Wtedy zapukano do drzwi -
znak, że pora ruszać. Przewiesił swój beżowy płaszcz
przez ramie, a potem wyszedł z apartamentu, zamykając za sobą
drzwi. Na korytarzu stała młoda kobieta o brązowych włosach,
luźno spływających na ramiona. Miała na sobie ciemne ubranie oraz
czarne okulary, przez które nie można było poznać koloru
oczu.
-
Tędy proszę - powiedziała, ręką wskazując drogę. - Prezydent
jest w drodze.
Władca
skinął głową. Nie czuł się tam dobrze, nie widział swojej
rodziny i nie miał pojęcia, w jakiej atmosferze przebiegać będzie
spotkanie.
-
Nie wiem skąd przybywacie - dodała, kiedy wsiedli do windy. - Nikt
nie chce nic mówić.
-
To objęte jest tajemnicą.
-
Ktoś na pewno się wygada. Pilot, dzieciak... Ktoś sprawdzi wasz
kurs, albo coś...
-
Przepraszam, czy wypytywanie o to należy do pani obowiązków?
- zirytował się.
-
Przepraszam, nie powinnam. Mam być blisko w razie problemów,
a szybko się nudzę.
Pokręcił
głową, ubolewając nad zachowaniem ochroniarki. Na dole spotkał
się z Falco i Inayą. Nie wyglądali na zadowolonych, ale starali
się tego nie okazywać.
-
Wszystko w porządku? - zapytał. Syn przytaknął, a córka
udała, że nie słyszała. W duchu pogratulował sobie pomysłu,
jakim było zabranie ich tam.
Ta
sama limuzyna zabrała ich do restauracji, przed którą
ustawiono całe zastępy ochroniarzy. W środku wcale nie było ich
mniej. Oczekiwano na przyjazd prezydenta, a jego ochrona była
najważniejszą kwestią tamtego wieczoru. Pojawił się niemal w tym
samym czasie, co król Halimy. Kiedy tylko się spotkali,
uścisnęli sobie dłonie, a fotoreporterzy przystąpili do tego, co
robili najlepiej. Flesze aparatów oślepiały wszystkich w
promieniu kilku metrów. Otworzono drzwi do "Gallagher's",
która została zarezerwowana już miesiąc wcześniej.
Przywódcy dwóch państw usiedli przy okrągłym stole
wraz ze swoimi rodzinami. Prezydent Oscar Collnins ożenił się z
uroczą kobietą, której na imię było Dianne. Wprawdzie byli
już małżeństwem od ponad dwóch dekad, jednak wciąż
kochali się, jakby pierwsza rocznicą była przed nimi. Mieli
dziesięcioletniego syna - Kenta. Chłopiec bawił się widelcem,
podczas gdy inni zapoznawali się z menu. Szybko poinformowali
rudowłosą kelnerkę o swoich wyborach, a przywódcy dwóch
krajów popatrzyli na siebie z wyćwiczonymi uśmiechami.
- Doceniamy
to, że zechciał pan do nas przybyć – zaczął prezydent
Collins. - O interesach porozmawiamy jutro, jeśli można.
Dzisiejszy wieczór chciałbym poświęcić jedynie poznaniu
się i nawiązaniu przyjaźni.
Kiedy
podano wino, czy wodę – w przypadku Kenta, wzniósł
kieliszek i z uśmiechem dodał:
- Za
współpracę!
- Za
współpracę – zgodził się król Leonard, a wszyscy
obecni przy stole grzecznościowo powtórzyli słowa
przyciszonym tonem i upili po łyku trunku.
Rozmowa
między ojcem i jego nowymi znajomymi nie zajmowała Inayi na tyle,
by włączyła się do dyskusji. Rozgrzebywała na swoim talerzu coś,
czego nazwy nie potrafiła wymówić. Nie smakowało jej, więc
podzieliła danie tak, by wyglądało na chociaż zaczęte. Falco ze
smakiem pałaszował kawałek wołowiny, otoczonej finezyjnie
wyciętymi kawałkami warzyw. Jasnowłosy Kent doskonale bawił się,
rozczłonkowywaniem kwiatów, które obsługa lokalu
ułożyła w wazonie na środku stołu pokrytego obrusem w kolorze
écru.
Dziewczyna zajęła się dyskretną obserwacją obsługi. Jej uwagę
zwróciła kobieta, której powierzono ochronę króla.
Stała pod ścianą kilkanaście metrów dalej. Nie zdejmowała
okularów. Ina pomyślała, że normalnych okolicznościach
uznała by ją za niewidmową. Poczuła się trochę dotknięta tym,
że prezydenta pilnuje cały pluton rosłych facetów
wciśniętych w idealnie skrojone garnitury, a jej ojcu trafiła się
ślepa, niewysoka kobiecina.
Zamyślona
nawet nie zauważyła, że wszyscy oddali już talerze i wzdrygnęła
się, gdy poczuła, że kelnerka podnosi lezące przed nią
naczynie. Uśmiechnęła się przepraszająco i wbiła wzrok w
kwiaty, z których zostały właściwie same łodygi.
Falco
włączył się do rozmowy. Chciał się dowiedzieć jak najwięcej,
a samo słuchanie tego, co do powiedzenia ma prezydent Collins nie
wystarczało. Zaczął zadawać pytania, na które spieszono z
odpowiedzią. Żadna okazja na pochwalenie się dorobkiem kulturowym
Stanów Zjednoczonych nie mogła zostać pominięta. Inaya
zerknęła na ochroniarkę. Stała w tej samej pozycji, więc
dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie zasnęła.
Ale nie... Zaczepiła kelnerkę i powiedziała coś, na co rudowłosa
grzecznie skinęła głową i udała się w kierunku kuchni. Kobieta
przeszła przez salę, by zająć miejsce przy odosobnionym stoliku.
Miała stamtąd dobry widok na króla i jego rodzinę, więc
kiedy przyniesiono jej spaghetti była pewna, że nie przeoczy
żadnego alarmującego o niebezpieczeństwie szczegółu.
Niedługo potem zawołała do siebie trzech agentów, którzy,
jak wydawało się Inie, spoglądali na nią z lekkim strachem.
Kazała im coś zrobić. Nie tracąc ani sekundy rozeszli się
marszem. Jeden z nich powrócił podejrzanie szybko, był
poważniejszy niż wcześniej i gdy tylko podszedł do szatynki,
powiedział jej coś bardzo szybko i chaotycznie. Wstając z krzesła
rozejrzała się po lokalu, a potem odpowiedziała agentowi. Gdy ten
zajął się powierzonym zadaniem, ruszyła w kierunku prezydenta.
- Kod
OT23 – szepnęła nieco obojętnym tonem.
Falco
wymienił spojrzenia z siostrą, a król zapytał:
- Czy
coś się dzieje?
- Papier
w toalecie się skończył – odparła tą samą barwą głosu,
wyprzedzając Oscara Collinsa. - Moi ludzie już się tym zajmują.
W razie problemów jestem w pobliżu. Zna pan procedury, panie
prezydencie?
- Tak,
dziękuję. - Skinął głową, a ona odeszła, kontrolując jeszcze
spojrzeniem najbliższe otoczenie.
- Panie
Collins? - Król trochę się zaniepokoił.
- Proszę
się nie martwić, to nic ważnego. Jednak prosiłem, aby
informowano mnie o każdym problemie, więc...
Nie
dane mu było dokończyć zdania. Dźwięk jaki wydawały niewielkie
samoloty militarne pojawiły się nagle. Zanim ktokolwiek zdążyć
chociażby wstać z miejsca – one znajdowały się już nad
budynkiem. Padły pierwsze strzały, które z łatwością
przebiły oszklony sufit, a setki tysięcy powstałych w ten sposób
kryształów, wysypały się do wnętrza budynku. W powietrzu
rozniósł się ostry zapach, myśliwce zrzuciły dymiące
pojemniki. Dało się słyszeć pojedyncze, stłumione krzyki.
Kolejna seria pocisków została wystrzelona, a dziesiątki kul
niewielkiego kalibru puściły się w wyścig do przywódców
krajów, którzy nie zdążyli jeszcze umknąć. To
trwało chwilę. Zaledwie dwie, może trzy sekundy. Zginęliby,
jednak tak się nie stało. Falco wyciągnął dłonie w górę
i ściągnął brwi, koncentrując się na gradzie metalowych
kawałków. Zatrzymał je w locie. To samo robił z tymi, które
dopiero wydostawały się z luf zainstalowanych w myśliwcach.
Wszystkie zawisały w powietrzu...
- Jesteś
mutantem... - z przestrachem wyszeptała Pierwsza Dama, tuląc
swojego syna pod stołem, gdzie ukryła się przed
niebezpieczeństwem.
Jej
mąż siedział obok, błądził wzrokiem między nim, a pociskami,
nieruchomo zamieszonymi kilka metrów nad ich głowami. W końcu
złapał oddech. W rzeczywistości otrząsnął się niemal
natychmiast. Heilari popatrzyła na niego kiwając głową.
- Bezzałogowe.
Młody trzymaj je, idę na dach! - krzyknęła.
Falco
zerknął na nią kątem oka, nie wyglądała na zaskoczoną.
Samoloty nie czekały. Zostały odwołane, gdy ich koordynatorzy
zdali sobie sprawę, że możliwość strzelania została
zablokowana.
Wciąż
jednak pozostawał problem drażniącego dymu, który leniwie
roznosił się po pomieszczeniu, coraz bardziej gęstniejąc. Agenci
wyprowadzili już prezydenta i całą resztę, kiedy Falco poczuł,
że odpływa. Zdążył jedynie bezpiecznie ułożyć kule na ziemi,
a sam osunął się na posadzkę sekundę później. Ostatnim
dźwiękiem jaki słyszał, był awanturujący się król,
któremu zabarykadowano drogę do jedynego syna.