niedziela, 15 lutego 2015

SO, 1

 Falco zasunął swoją torbę podróżną i podał ją stojącemu obok mężczyźnie, który miał ją umieścić w samolocie. Młodzieniec zabrał jeszcze telefon ze stołu i wyszedł z komnaty, zatrzaskując za sobą wrota. Ojciec i siostra czekali już w pokaźnym przedsionku zamku. Po chwili dołączyła do nich matka, ale tylko po to, by się pożegnać.
Dwa kilometry od zamku znajdowało się niewielkie lotnisko, na które składały się wyłącznie niewielki hangar, wieża kontrolna i jeden pas. Tyle wystarczyło. Inaya zajęła miejsce przy oknie jednego z dwóch samolotów. "Libretta" miała czynnie służyć królewskiej rodzinie, w rzeczywistości nie używano jej prawie nigdy, a wypożyczano bogatszym mieszkańcom, gdy ci musieli wyjechać w interesach. Jednak nawet te przypadki miały miejsce naprawdę rzadko. Luksusowy samolot niemal pokrył się kurzem.
Dziewczyna wyjęła z torby książkę, a król i następca tronu zajęli się rozmową na kanapie. Najświeższych plotek nigdy dosyć. Celem podróży był Nowy York, a droga zajęła kilka długich godzin. Kiedy "Libretta" wysunęła koła i wylądowała, by jeszcze przez kilkaset metrów sunąć po pasie, Król pocieszająco uśmiechnął się do córki.
- Wiem, że nie chciałaś tu być, Ina. Musisz jednak dostrzec plusy, zwiedzisz coś, poza Halimą. Poznasz ludzi, ich kulturę...
Zerknęła na niego z obojętnym wyrazem twarzy, a potem wbiła wzrok w widok za oknem. Nie podobał się jej. Pogoda miała w tym spory udział, tak jak na wyspie było gorąco, tak na wybrzeżu Ameryki padał deszcz, a temperatura zmuszała do założenia cieplejszej kurtki.
Pilot zatrzymał maszynę i otworzył śluzę, a potem przeszedł do swoich pasażerów i skłonił się przed władcą. Ten z uśmiechem poklepał go po ramieniu.
- Dobrze się spisałeś, Samuelu - powiedział, a potem udał się w kierunku wrót.
Pracownicy lotniska przystawili już schody, a państwowi dostojnicy czekali pod parasolami kilkanaście metrów dalej. Czarne samochody z przyciemnionymi szybami zaparkowano tuż obok, miały przewieźć wszystkich do hotelu. Po szybkim powitaniu kierowcy odpalili silniki. Falco rozejrzał się po wnętrzu limuzyny i cmoknął z podziwem. Jego ojciec tylko pobłażliwie pokiwał głową. Auto wjechało do podziemnego parkingu, goście wjechali na górę windą, a potem obsługa wskazała im odpowiednie pokoje. Wieczorem miała się odbyć kolacja.
***
Władca Isla Halimy założył swój najlepszy garnitur i spojrzał w lustro, gładząc się po jasnej brodzie. Wtedy zapukano do drzwi - znak, że pora ruszać. Przewiesił swój beżowy płaszcz przez ramie, a potem wyszedł z apartamentu, zamykając za sobą drzwi. Na korytarzu stała młoda kobieta o brązowych włosach, luźno spływających na ramiona. Miała na sobie ciemne ubranie oraz czarne okulary, przez które nie można było poznać koloru oczu.
- Tędy proszę - powiedziała, ręką wskazując drogę. - Prezydent jest w drodze.
Władca skinął głową. Nie czuł się tam dobrze, nie widział swojej rodziny i nie miał pojęcia, w jakiej atmosferze przebiegać będzie spotkanie.
- Nie wiem skąd przybywacie - dodała, kiedy wsiedli do windy. - Nikt nie chce nic mówić.
- To objęte jest tajemnicą.
- Ktoś na pewno się wygada. Pilot, dzieciak... Ktoś sprawdzi wasz kurs, albo coś...
- Przepraszam, czy wypytywanie o to należy do pani obowiązków? - zirytował się.
- Przepraszam, nie powinnam. Mam być blisko w razie problemów, a szybko się nudzę.
Pokręcił głową, ubolewając nad zachowaniem ochroniarki. Na dole spotkał się z Falco i Inayą. Nie wyglądali na zadowolonych, ale starali się tego nie okazywać.
- Wszystko w porządku? - zapytał. Syn przytaknął, a córka udała, że nie słyszała. W duchu pogratulował sobie pomysłu, jakim było zabranie ich tam.
Ta sama limuzyna zabrała ich do restauracji, przed którą ustawiono całe zastępy ochroniarzy. W środku wcale nie było ich mniej. Oczekiwano na przyjazd prezydenta, a jego ochrona była najważniejszą kwestią tamtego wieczoru. Pojawił się niemal w tym samym czasie, co król Halimy. Kiedy tylko się spotkali, uścisnęli sobie dłonie, a fotoreporterzy przystąpili do tego, co robili najlepiej. Flesze aparatów oślepiały wszystkich w promieniu kilku metrów. Otworzono drzwi do "Gallagher's", która została zarezerwowana już miesiąc wcześniej. Przywódcy dwóch państw usiedli przy okrągłym stole wraz ze swoimi rodzinami. Prezydent Oscar Collnins ożenił się z uroczą kobietą, której na imię było Dianne. Wprawdzie byli już małżeństwem od ponad dwóch dekad, jednak wciąż kochali się, jakby pierwsza rocznicą była przed nimi. Mieli dziesięcioletniego syna - Kenta. Chłopiec bawił się widelcem, podczas gdy inni zapoznawali się z menu. Szybko poinformowali rudowłosą kelnerkę o swoich wyborach, a przywódcy dwóch krajów popatrzyli na siebie z wyćwiczonymi uśmiechami.
Doceniamy to, że zechciał pan do nas przybyć – zaczął prezydent Collins. - O interesach porozmawiamy jutro, jeśli można. Dzisiejszy wieczór chciałbym poświęcić jedynie poznaniu się i nawiązaniu przyjaźni.
Kiedy podano wino, czy wodę – w przypadku Kenta, wzniósł kieliszek i z uśmiechem dodał:

Za współpracę!

- Za współpracę – zgodził się król Leonard, a wszyscy obecni przy stole grzecznościowo powtórzyli słowa przyciszonym tonem i upili po łyku trunku.
Rozmowa między ojcem i jego nowymi znajomymi nie zajmowała Inayi na tyle, by włączyła się do dyskusji. Rozgrzebywała na swoim talerzu coś, czego nazwy nie potrafiła wymówić. Nie smakowało jej, więc podzieliła danie tak, by wyglądało na chociaż zaczęte. Falco ze smakiem pałaszował kawałek wołowiny, otoczonej finezyjnie wyciętymi kawałkami warzyw. Jasnowłosy Kent doskonale bawił się, rozczłonkowywaniem kwiatów, które obsługa lokalu ułożyła w wazonie na środku stołu pokrytego obrusem w kolorze écru. Dziewczyna zajęła się dyskretną obserwacją obsługi. Jej uwagę zwróciła kobieta, której powierzono ochronę króla. Stała pod ścianą kilkanaście metrów dalej. Nie zdejmowała okularów. Ina pomyślała, że normalnych okolicznościach uznała by ją za niewidmową. Poczuła się trochę dotknięta tym, że prezydenta pilnuje cały pluton rosłych facetów wciśniętych w idealnie skrojone garnitury, a jej ojcu trafiła się ślepa, niewysoka kobiecina.
Zamyślona nawet nie zauważyła, że wszyscy oddali już talerze i wzdrygnęła się, gdy poczuła, że kelnerka podnosi lezące przed nią naczynie. Uśmiechnęła się przepraszająco i wbiła wzrok w kwiaty, z których zostały właściwie same łodygi.
Falco włączył się do rozmowy. Chciał się dowiedzieć jak najwięcej, a samo słuchanie tego, co do powiedzenia ma prezydent Collins nie wystarczało. Zaczął zadawać pytania, na które spieszono z odpowiedzią. Żadna okazja na pochwalenie się dorobkiem kulturowym Stanów Zjednoczonych nie mogła zostać pominięta. Inaya zerknęła na ochroniarkę. Stała w tej samej pozycji, więc dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie zasnęła. Ale nie... Zaczepiła kelnerkę i powiedziała coś, na co rudowłosa grzecznie skinęła głową i udała się w kierunku kuchni. Kobieta przeszła przez salę, by zająć miejsce przy odosobnionym stoliku. Miała stamtąd dobry widok na króla i jego rodzinę, więc kiedy przyniesiono jej spaghetti była pewna, że nie przeoczy żadnego alarmującego o niebezpieczeństwie szczegółu. Niedługo potem zawołała do siebie trzech agentów, którzy, jak wydawało się Inie, spoglądali na nią z lekkim strachem. Kazała im coś zrobić. Nie tracąc ani sekundy rozeszli się marszem. Jeden z nich powrócił podejrzanie szybko, był poważniejszy niż wcześniej i gdy tylko podszedł do szatynki, powiedział jej coś bardzo szybko i chaotycznie. Wstając z krzesła rozejrzała się po lokalu, a potem odpowiedziała agentowi. Gdy ten zajął się powierzonym zadaniem, ruszyła w kierunku prezydenta.
Kod OT23 – szepnęła nieco obojętnym tonem.
Falco wymienił spojrzenia z siostrą, a król zapytał:
Czy coś się dzieje?
- Papier w toalecie się skończył – odparła tą samą barwą głosu, wyprzedzając Oscara Collinsa. - Moi ludzie już się tym zajmują. W razie problemów jestem w pobliżu. Zna pan procedury, panie prezydencie?
- Tak, dziękuję. - Skinął głową, a ona odeszła, kontrolując jeszcze spojrzeniem najbliższe otoczenie.
- Panie Collins? - Król trochę się zaniepokoił.
- Proszę się nie martwić, to nic ważnego. Jednak prosiłem, aby informowano mnie o każdym problemie, więc...
Nie dane mu było dokończyć zdania. Dźwięk jaki wydawały niewielkie samoloty militarne pojawiły się nagle. Zanim ktokolwiek zdążyć chociażby wstać z miejsca – one znajdowały się już nad budynkiem. Padły pierwsze strzały, które z łatwością przebiły oszklony sufit, a setki tysięcy powstałych w ten sposób kryształów, wysypały się do wnętrza budynku. W powietrzu rozniósł się ostry zapach, myśliwce zrzuciły dymiące pojemniki. Dało się słyszeć pojedyncze, stłumione krzyki. Kolejna seria pocisków została wystrzelona, a dziesiątki kul niewielkiego kalibru puściły się w wyścig do przywódców krajów, którzy nie zdążyli jeszcze umknąć. To trwało chwilę. Zaledwie dwie, może trzy sekundy. Zginęliby, jednak tak się nie stało. Falco wyciągnął dłonie w górę i ściągnął brwi, koncentrując się na gradzie metalowych kawałków. Zatrzymał je w locie. To samo robił z tymi, które dopiero wydostawały się z luf zainstalowanych w myśliwcach. Wszystkie zawisały w powietrzu...
Jesteś mutantem... - z przestrachem wyszeptała Pierwsza Dama, tuląc swojego syna pod stołem, gdzie ukryła się przed niebezpieczeństwem.
Jej mąż siedział obok, błądził wzrokiem między nim, a pociskami, nieruchomo zamieszonymi kilka metrów nad ich głowami. W końcu złapał oddech. W rzeczywistości otrząsnął się niemal natychmiast. Heilari popatrzyła na niego kiwając głową.
Bezzałogowe. Młody trzymaj je, idę na dach! - krzyknęła.
Falco zerknął na nią kątem oka, nie wyglądała na zaskoczoną. Samoloty nie czekały. Zostały odwołane, gdy ich koordynatorzy zdali sobie sprawę, że możliwość strzelania została zablokowana.
Wciąż jednak pozostawał problem drażniącego dymu, który leniwie roznosił się po pomieszczeniu, coraz bardziej gęstniejąc. Agenci wyprowadzili już prezydenta i całą resztę, kiedy Falco poczuł, że odpływa. Zdążył jedynie bezpiecznie ułożyć kule na ziemi, a sam osunął się na posadzkę sekundę później. Ostatnim dźwiękiem jaki słyszał, był awanturujący się król, któremu zabarykadowano drogę do jedynego syna.

PC, r.1

 Zielonowłosa rusałka przysiadła na niewysokim pieńku i ukryła twarz w dłoniach. Czekanie potwornie ją nudziło, ale nie miała wyjścia. Chciał się z nią zobaczyć sam Leśny Dziad, a taki zaszczyt spotykał niewiele magicznych istot.
Majowe słońce wysyłało w jej kierunku ciepłe promienie. Niektóre z nich gubiły się w liściach wysokich drzew otaczających polanę. Wtem usłyszała za sobą szelest i natychmiast wstała, odwracając się na pięcie.
- Ragno – przemówił Lesza. - Witaj.
Leśny Dziad nie należał do konkretnego gatunku. Przypominał wszystko, co kojarzyło się z lasami, łąkami i bagnami. Wyglądał jednocześnie jak człowiek, drzewo i niedźwiedź. Jego oblicze przerażało, ale każdy, kto znał go choć trochę bliżej wiedział, że ten dwumetrowy osobnik obdarzony jest dobrym sercem i łagodnym usposobieniem. Przez wielowiekową służbę matce naturze zyskał sobie szacunek wszelkich nadnaturalnych istot.
Rusałka niezdarnie dygnęła, patrząc na przybyłego wielkimi oczami.
- Nie masz pojęcia jakie dostaniesz zadanie, prawda? - upewnił się, podchodząc bliżej.
Powoli powłóczył silnymi, masywnymi nogami porośniętymi mchem i trawą. Właściwie całe jego ciało było pokryte roślinnością. Dało się także zauważyć maleńkie robaczki, z którymi Lesza żył w całkowitej symbiozie.
- Nie.
- Dobrze. Zatem musisz wiedzieć, że na razie nikt nie może dowiedzieć się o tym, co zamierzam Ci powiedzieć, zgoda?
- Oczywiście! - wykrzyknęła z zachwytem.
Leśny Dziad, opiekun żywych stworzeń i sprawiedliwy władca lasu, miał zamiar wyjawić tajemnicę właśnie jej! Zwykłej, prawie nic nie znaczącej rusałce! Ragna uśmiechnęła się przepraszająco za ten wybuch emocji i splotła ręce za plecami.
- Zostaniesz opiekunką wiedźmy – powiedział po kilkusekundowej zwłoce, a zaraz potem zabrał się do dalszego wyjaśniania sprawy. - Ona nie zdaje sobie sprawy z tego, kim jest. Musisz być ostrożna. Ragno?
Jego rozmówczyni wydawała się przebywać w innym świecie. Nagle potrząsnęła głową i głośno złapała powietrze w płuca. Nie spodziewała się tego. Nie mogłaby sobie nawet wyśnić podobnej sytuacji. Głównie dlatego, że rusałki nie miewają snów...
- J-ja...? Opiekunką...? To najszczęśliwszy dzień w moim życiu! - zawołała, a zaraz potem zakryła usta dłońmi, jednocześnie walcząc z pokusą, by rzucić się Leszy na szyję. On jedynie się uśmiechnął i niedbale machnął ręką, chcąc ją uspokoić.
- To odpowiedzialna praca.
- Poradzę sobie!
- Nie wątpię, Ragno. Postaraj się nawiązać z nią dobry kontakt już od początku.
- To moja specjalność. - Zasalutowała z promiennym uśmiechem.
- Obyś miała rację. Mam do ciebie jeszcze jedno pytanie. Czy znasz Teresę? Wiesz kim jest?
- Wiem, wiem.... eee... to także wiedźma...?
- Nie – westchnął. - Teresa jest jedynie wróżką. To znacząca różnica.
- Każda wiedźma jest wróżką, ale nie każda wróżka jest wiedźmą – wyrecytowała zadowolona z siebie Ragna. - Czy ona powie mi gdzie znaleźć moją nową podopieczną?
- Tak, jeszcze dziś wieczorem wskaże ci jej dom. Masz czekać na nią o zmierzchu tam, gdzie ludzie zbudowali namioty.
Przez chwilą zastanowiła się nad jego słowami, a potem skinęła głową.
- To ważne, by ta młoda czarownica była po naszej stronie – powiedział jeszcze Lesza i ślamazarnie zawrócił.
- Dlaczego ja? - zapytała na odchodne Ragna.
- Jesteś najmłodszą rusałką w okolicy, dogadasz się z nią. Masz... ile lat? Trzysta, czterysta?
- Zmarłam trzysta czterdzieści osiem lat temu – odparła z wyczuwalną nutą smutku.

Humanoid nie zwrócił na to uwagi i uwał się w swoje ulubione rewiry. Mógł godzinami przemierzać las, czerpiąc z tego nieopisaną radość.  

niedziela, 4 stycznia 2015

POST testowy ążć

Avery wszedł do kuchni i rozejrzał się w poszukiwaniu szybkiego śniadania.
- Lodówka – mruknęłam niewyspana, a on niemal podskoczył, magle zdając sobie sprawę z mojej obecności. Humor poprawił mu się gdy we wspomnianej lodówce znalazł dwa kawałki wczorajszej pizzy.
- Coś taka ponura, Fri?
- Ruska wczoraj przyjechała. Jakoś tuż przed północą i zanim wyczerpałam jej ciekawość, nagle zrobiła się trzecia. A musiałam wstać o siódmej i nakarmić konie... Teraz już nie zasnę.
  • muszę lecieć, nie pozabijajcie się. - Przesłał w powietrzu całusa, zarzucił sobie plecak na ramie i wypadł z pomieszczenia z pizzą zawiniętą w papierowy ręcznik.
W spokoju dopiłam kawę i posiedziałam nad książką. Dopiero koło dziewiątej zaczęli się zbierać ludzie i ewakuowałam się do swojego pokoju. Na korytarzu spotkałam jednak uśmiechniętą od ucha do ucha Rus.

  • Od trzech tygodni nie siedziałam na koniu! - oświadczyła. - Pojedźmy w teren, prooooszę!
  • Eeee... koniecznie ze mną? Weź Lilię, hm? - Przylgnęłam do drzwi pokoju, w nadziei, że si nade mną zlituje, ale nie.
Pociągnęła mnie za ramie i praktycznie przeleciałam nad schodami. Podała mi kurtkę, gdy byłyśmy w holu, a sama założyła swoją i wyszłyśmy. Naciągnęłam czapkę i ze zdziwieniem zauważyłam, że przez bramę wjeżdża właśnie samochód z przyczepą. Zerknęłam na Rus, która tylko się wyszczerzyła i wybiegła na powitanie.
Oparłam się o kolumnę ganku i przypatrywałam się uroczej scence rodzajowej.
Kierowcą okazała się być dziewczyna z białymi włosami. Wyściskały się z Ruską jakby nie widziały się od lat, a potem zabrały się do wyprowadzania konia, czyli moment, który wzbudził we mnie jakiekolwiek emocje.
Śliczna kasztanka wyszła na zewnątrz, delikatnie stąpając po grubej warstwie śniegu. Zarżała, a kiedy odpowiedziały jej konie ze stajni, zwróciła się w kierunku budynku.
  • Kto to? - Z domu wyszedł Alik, a zaraz za nim Aiden.
  • Mila z Aspera Ranch – wyjaśnił brunet, dopinając kurtkę.
  • A koń?... - zapytałam.
  • Nie znam... Lecimy wypuścić konie na pastwisko.
  • Zostawcie Imę i Cat w boksach, dobrze?
  • Tak jest, kapitanie! - zawołali jak na komendę i zasalutowali, a ja nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Usatysfakcjonowali ruszyli do stajni.
Podeszłam do dziewczyn.
  • Oo, Fri! To jest Mila, Mila – to Friday.
Podałyśmy sobie ręce, wymieniłyśmy przyjazne uśmiechy, a później przylepiłam się do konia.
  • Ma na imię Cinnamon Queen – powiedziała Mila.
  • Nie wiedziałam jej jeszcze, co nie? - Ruska pogłaskała klacz po pyszczku.
  • Nie, jest praktycznie nowa. To co? Stajnia?
Kasztanka grzecznie szła na uwiązie. Kiedy otworzyłyśmy wrota do budynku, wywołała prawdziwą burzę, ale odprowadziłyśmy ją do pustego boksu w dużej stajni dość szybko. Przywitała się z sąsiadką i zajęła sianem.
  • Planujemy jechać w teren, piszesz się?
  • No pewnie.
  • To może ja już nie musz...
  • Jedziesz! - przerwała mi Rus. - Za godzinkę miej gotowego konia, ok?
  • Ok, ok. Wezmę Smokey Cat.
  • To ja Imę.
  • Tak, przewidziałam to. - Wytknęłam język i poszłam do masztalerki, by przygotować sobie sprzęt.
Wszystko było czyste i sprawne, więc zaniosłam ekwipunek pod boks kasztanki i udałam się do socjalnego, by zjeść trochę ciasteczek. Tam zawsze są ciasteczka...
Znalazłam jakąś starą gazetę i zajadając się pysznościami, studiowałam kolejne artykuły o tematyce oczywiście końskiej. Piętnaście minut przed wyznaczonym czasem poszłam do Smokey. Miałam w kieszeni marchewkę, którą klacz natychmiast wyczuła. Podałam jej połowę i zajęłam się czyszczeniem. Cat to zadziorny konik, ale mnie jakoś udało się złapać z nią kontakt. Stała w miarę grzecznie, więc w spokoju mogłam rozprawić się z brudami. Następnie założyłam pad, siodło i ogłowie. Na nogi założyłam jej także ochraniacze. Na koniec podopinałam wszystkie paski i wyprowadziłam ją z boksu. Dotarłam do miejsca, w którym stała Cinnamon i przystanęłam, widząc, że Mila właśnie ją siodła.
  • Ruska już wyszła, żeby zapoznać się z koniem – powiedziała z uśmiechem.
Pogłaskałam kasztankę po nosie.
  • Piękny koń. Fajnie, że ją ze sobą zabrałaś.
  • No a jak, musi się dziewczyna rozerwać.
Odpowiedziałam jej uśmiechem i wyszłam z Cat ze stajni. Było biało i zimno. Założyłam puchową czapkę i wsiadłam, po czym skierowałam się na padok, gdzie Ruska stępowała na Imiiiie.
  • I jak? - zapytałam.
Klacze przywitały się chrapami.
  • Dziwnie się czuje w westernowym siodle, ale co mi tam. Damy radę.
Kręciłyśmy się po placyku, robiąc wolty i serpentyny. Cat bardzo ładnie reagowała na łydki i podobała mi się jej chęć współpracy. Ima trochę testowała Rus, ale dziewczyna jakoś sobie z tym radziła. Po kilku minutach klacz odpuściła sobie jakiekolwiek bunty i skupiła się na wykonywaniu poleceń.
  • Co z Milą? Zaginęła tam, czy co?
  • Aaa nią to się nie przejmuj, przyjdzie kiedyś – Ruska poklepała kasztankę po dobrze wykonanym zwrocie.
Westchnęłam i spojrzałam w niebo, bo chyba właśnie zaczynał padać śnieg. Mniej więcej w tym samym czasie ze stajni dumnie wyszła Cinnamon Queen i prowadząca ją Milka.
  • Tęskniłyście? - zapytała, wsiadając.
  • No ba.
  • Dobra. To którędy jedziemy?
  • W las – odparłam i wjechałam na czoło dopiero co uformowanego zastępu.
Rus i Mila jechały obok sienie. Ich konie na początku miały drobne wątpliwości i szły ze stulonymi uszami, ale minęła chwila i się dogadały. Smokey nie zwracała na nie uwagi, bo miała przed sobą drogę do utorowania. Śnieżne zaspy właśnie się zaczęły, a jako czołowa, Cat wpadała na nie pierwsza. Na początku nie bardzo chciała w nie wchodzić, ale potem stwierdziła, że to świetna zabawa i co jakiś czas delikatnie stawała dęba i uderzała w śnieg przednimi kopytami. Ima i Cinnamon miały już lżej. Dzielnie parły na przód, próbując łapać śnieg w zęby.
W końcu przebrnęłyśmy przez najgorszy fragment ścieżki i wjechałyśmy na alejkę, po której czasami jeżdżą samochody, dzięki czemu śnieg jest ubity. Queen zareagowała na to bardzo wesoło i puściła się galopem. Mila przyhamowała ją po kilkunastu metrach, ale klacz aż paliła się do biegu.
- To może kłus? - zaproponowała Rus, a my właściwie od razu ruszyłyśmy szybszym chodem.
Cinnamon wróciła do zastępu i wjeżdżała w zad imię, która z kolei wjeżdżała z zad Smokey. Dopiero po chwili zdołałyśmy ostudzić ich entuzjazm na tyle, by raczyły się opanować. Zrobiłyśmy większe odstępy i nieco bardziej wyciągałyśmy ten kłusik.
  • Zaraz będzie górka... - ostrzegłam.
Wjechałyśmy bardziej w las, by koniska nie ślizgały się na drodze. Pochyliłyśmy się do przodu i w miarę zwinnie wjechałyśmy na wzniesienie. Stok po drugiej stronie był łagodniejszy, więc koniska nie miały większego problemu.
Dreptałyśmy sobie po leśnych ścieżkach, a dzięki koronom iglastych drzew śnieg nie padał na nas tak mocno.
Konie były prze szczęśliwe, a my cieszyłyśmy się razem z nimi. Co prawda Ruska marudziła, że zaczyna się jej robić zimno, ale dało się to ignorować.
Zwolniłyśmy do stępa przed mostem nad rzeką. Klacze trochę bały się tam wejść, ale kiedy pierwsza dała się namówią – z resztą nie było już problemów. Zaraz po pokonaniu przeszkody znowu zakłusowałyśmy.
  • Friii, możemy galopem? ZIMNO!
Wywróciłam oczami i rozejrzałam się po okolicy.
  • No dobra, za chwilę wjedziemy na taką łąkę. Pewnie jest tam śniegu od cholery, ale konie sobie chociaż mięśnie poćwiczą.
Skręciłyśmy w wąską ścieżynkę, a po dwóch, może trzech minutach naszym oczom ukazała się ogromna, otwarta przestrzeń, cała nienagannie pokryta czyściutkim śniegiem. Gdzieniegdzie rosły drzewa, a w oddali widać już było las, ale na płaszczyźnie o szerokości kilku kilometrów mogłyśmy zaszaleć bez przeszkód.
  • Jedziemy! - krzyknęła Mila, a jej klacz bez zachęty ruszyła galopem.
Ja i Ruska natychmiast spięłyśmy koniska i puściłyśmy się w pogoń na kasztanką.
Jej przewaga szybko stopniała. We trzy biegłyśmy obok siebie, śmiejąc się z niczego. Śnieg sięgał koniom prawie do stawów nadgarstkowych, ale radziły sobie dzielnie i skacząc niemal jak sarenki pokonywały kolejne metry, ścigając się. Cat szybko się zmęczyła, tak samo jak Queen, ale Ima parła dalej. W końcu nawet ona zwolniła do wolnego galopiku.
  • Wracajmy do domu, okey? Są już zmęczone – powiedziałam, głaszcząc klaczkę.
  • Racja. Jak najszybciej?
  • Za mną.
Skręciłyśmy w prawo i z powrotem wjechałyśmy w las. Utrzymywałyśmy równe tempo w kłusie. Starałam się wybierać takie drogi, na których śnieg był ubity. Klacze parskały, rozluźniając się po wysiłku.
Trochę zwolniłyśmy, dając im luz, bo do stajni został już niewielki kilometrowy odcinek trasy. Na kilka minut przed wjazdem do Dragon Hill zwolniłyśmy do stępa. Queen przystanęła by się otrzepać. Droga była na tyle szeroka, by wszystkie trzy konie mogły się ze sobą zrównać.
  • Długo zostajesz? - zapytała Mili.
  • Nieee, mam swoje koniska i aż strach zostawiać je z tą moja bandą.
  • Trevcio nie czuwa nad nimi? - zaśmiała się Rus.
  • Trevcio to się akurat udał. Jak mnie nie ma to nie mam pojęcia co się tam dzieje, może całe dnie są imprezy czy coś...
W dobrych humorach zajechałyśmy przed stajnię. Koniska odpoczęły trochę w stępiku i wydawały się być szczęśliwe i zrelaksowane. Odprowadziłyśmy je do boksów, gdzie zdjęłyśmy sprzęt, trochę roztarłyśmy je słomą i nakryłyśmy ciepłymi derkami.

Później miałyśmy kilka godzin dla siebie. Korzystając z tego, że salon jest pusty wyciągnęłyśmy jakieś planszówki i trochę grałyśmy.